To były dobre święta. Takie z odpowiednią ilością nowości i odpowiednią ilością domowości. Z odpowiednią ilością śnieżnych przygód i przytulania się pod kocem. Z idealnym połączeniem bycia z innymi i bycia ze sobą. To były też święta, które trwały dziesięć dni, w trakcie których codziennie jeździłam na nartach.
Nie pisałam, nie odzywałam się, bo czułam, że to, co przeżywam, jest zbyt ważne. Ryszard Kapuściński pisał kiedyś, że w trakcie swoich podróży po Afryce i Ameryce Południowej tylko notuje, niczego nie pisze, bo kiedy jest w podróży, jest to dla niego czas na doświadczanie, uczestniczenie i przeżywanie.
W grudniu przeżywałam całą sobą i było mi ze sobą nad wyraz przyjemnie. Czytałam posty na Facebooku i Instagramie, których autorzy podsumowywali, czego udało im się dokonać w tym roku i myślałam sobie, że moim największym sukcesem w tym roku była stabilność emocjonalna, którą osiągnęłam dzięki rozwijaniu miłości do samej siebie.Jak tę miłość sobie okazywałam?
A na różne sposoby, między innymi przestałam wikłać się i przejmować nie swoimi tragediami i problemami. Skupiłam na sobie, wyprowadzałam na spacery, poświęciłam uwagę na kilka rzeczy zawodowych i relacje z partnerem, ale przede wszystkim wsłuchiwałam się we własne potrzeby. Wyłączyłam słuchanie newsów, nie wdawałam się w gorące tematy. Zamiast dyskutować, wolałam chodzić po lesie.
Wiem, mało to spektakularne i może ktoś powie, że nie ma się czym chwalić, bo przecież nie skończyłam studiów, nie wypuściłam setki nowych produktów i nie dokonałam czegoś równie szałowego. Ja tylko zajmowałam się sobą. A jednak dla mnie w moim rozrachunku to, co robiłam, było ważne. Budowało bowiem emocjonalny fundament dla moich kolejnych działań.
Kiedyś kończyłam kolejne kierunki studiów, odbierałam stypendia i dyplomy, uczyłam się języków, zarabiałam dużo i robiłam karierę. Biegłam przed siebie, nie zważając na to, jak się czuję. Byle dalej, byle szybciej. Myślałam, że tak wygląda sukces, tyle że to wszystko było podszyte lękiem, że nie jestem wystarczająco dobra. Za wszelką cenę starałam się przed kimś zabłysnąć, żeby poczuć się docenioną. Biegałam jak chomik w kółku, licząc, że ktoś w końcu nada mi wartość.
Dziś za swój sukces uznaję, że odpuściłam tę grę ego. Nie patrzę już kto i gdzie mnie doceni, bo doceniam samą siebie. Jestem sobie wdzięczna za to, że w tym roku robiłam małe – wielkie rzeczy, takie jak codzienne wyprowadzanie się na spacer, dbanie o siebie i otaczanie się dobrymi ludźmi, bo dzięki takiemu postępowaniu czuję się dobrze w swojej skórze. Odczuwam miłość i szczęście na co dzień i jest to dla mnie największy sukces.
Wiem, że w ostatnich latach rzetelnie i długo pracowałam nad moimi fundamentami. Zmierzyłam się z traumami emocjonalnymi i pokoleniowymi, wyszłam z zaklętego koła cierpienia, przeszłam na jaśniejszą stronę mocy. Nauczyłam się kilku ważnych umiejętności, takich jak słuchanie głosu intuicji, wyczuwanie sytuacji i ludzi, które mają pozytywny wpływ na moje życie i wybieranie tego, co dobre dla mnie, by wzrastać i realizować swój potencjał.
Myślę, że dobrze odrobiłam zadanie domowe, sama sobie stawiam piątkę i patrzę w przyszłość z nadzieją i spokojem w sercu, że to będą kolejne dobre lata.











Skomentuj